15 maja, piatek
Wstajemy o swicie. Jestesmy zmarznieci, mimo, ze spalismy pod kilkoma kocami, w spiworze, w ubraniu i w czapkach. Cieplej wyobrazalismy sobie Boliwie. Tymczasem po pierwszym dniu zaczynamy tesknic za patagonska umiarkowana pogoda. Tutaj klimat jest bardzo surowy. Gdy pokazuje sie slonce i nie ma wiatru - jest goraco. Usta pekaja, a z nosa schodzi skora. Gdy zaczyna wiac wiatr - jest strasznie zimno, a usta pekaja jeszcze szybciej. Gdyby nie nasze kurtki, nie moglibysmy wychodzic na zewnatrz. Gdy komus przyjdzie do glowy, by sie schowac w cieniu, poczuje ogromna roznice temperatur. W cieniu nie da sie zbyt dlugo wytrzymac. Nawet skaly tego nie wytyrzymuja. Dobowe roznice temperatur sa tak wielkie, ze na ich skutek pekaja skaly (erozja termiczna). Do tego dochodzi sila wiatru. Efektem sa niezwykle formy skalne, takie jak Arbol de Piedra (Kamienne Drzewo). Do tego niezwyklego ostanca dojezdzamy przed poludniem. Droga wiedzie przez kolejne male pustynie kamienne i zwirowe. Chwilami musimy wysiadac z samochodu, by Rene mogl bezpiecznie przebic sie przez najtrudniejsze fragmenty drogi. Mamy mnostwo czasu, by podziwiac ta niezwykla skale. Zepsul sie samochod. Rene zanurkowal do silnika i tam pozostal przez kolejnych kilkadziesiat minut. W koncu przekonal szesnastoletnia toyote, ktora nie zaznala w zyciu asfaltu, by ruszyla dalej. Wyboje zaczynaja nas meczyc. Po minieciu kilkunastu przepieknych i kolorowych lagun, tracimy chec by co chwila wysiadac. ¨Nudzimy sie¨ juz tymi lagunami i flamingami. Nawet aparatu nie wyjmujemy. Po prostu jedziemy i oczekujemy na dluzsza przerwe. Ta nastepuje posrod skal wulkanicznych. Rene zaczyna przygotowywac obiad, a my smarzymy sie na skalach i podziwiamy aktywny, bo wciaz dymiacy wulkan. To on podrzucil nam te fantazyjne skaly, bysmy mogli nieco odpoczac. Wulkan Ollague caly czas dymi i tym samym wzbudza wielki respekt. Nie zblizamy sie nadto, by mu nie przerywac drzemki. Najedzeni i wypoczeci ruszamy dalej. Dzisiejszy dzien jest najtrudniejszy. Mamy do przejechania okolo 200 km po bezdrozach i pustyniach. W koncu osiagamy cel. Na horyzoncie widac niekonczace sie moze soli. Przed nami najwiekszy salar na ziemii - Salar de Uyuni. Biale solne morze, nie majace konca, zlewajace sie z niebem. To wszystko widzimy z jego brzegu. Zatrzymujemy sie na jego skraju. Czeka tu na nas nocleg w solnym hostelu - Hostel del Sal. Sciany budynku zbudowane sa z bialych klocow soli kamiennej, podloga usypana jest z drobnej soli, a zyrandole zrobione z jej krysztalkow. Dopstajemy pokoj tylko dla nas. Mamy widok na salar. Widac go dobrze przez brudne okno, a jeszczse lepiej przez dziury w scianie. Nie martwia nas te otwory i przewiewy. Jestesmy prawie tysiac metrow nizej. Na pewno bedzie cieplej. Umyci w malej strozce cieplej wody idziemy spac. Tym razem bez czapek.
P