29 kwietnia, sroda
Dotarlismy do Santiago!
Znow jestesmy na naszej wyznaczonej wczesniej trasie. Ten wypad do Patagonii zrodzil sie nagle. Pieknie bylo zobaczyc to wietrzne, zimne, deszczowe, pelne gor i lodowcow miejsce... ale cudnie tez wrocic do slonka, do owocow na ulicy, do niskich cen!
Z dworca jedziemy metrem do hostelu Londres. W recepcji czeka na nas wiadomosc. Nathan, ktory jakis tydzien wczesniej zgarnal nas na stopa na ziemi niczyjej, wciaz tu jest. Spotykamy sie ponownie :)
Prowadzi nas na lunch do restauracji El Naturalista. Jedzenie naturalne, wegetarianskie, pyszne swieze soczki. Monika zachwycona. Mi brakuje miesa.
Razem idziemy na wzgorze, z ktorego widac cale miasto... gdy nie jest schowane za mgla zmieszana ze smogiem. Na wzgorze wjezdzamy smieszna pietrowa kolejka, ktora kilka lat wczesniej odwiedzil Jan Pawl II. Na samym szczycie jest postac Matki Bozej. Miejsce troche podobne do Corcovado w Rio de Janeiro, tyle ze nieco mniejsze. Podoba nam sie to ciche i spokojne sanktuarium z widokiem na Santiago.
Wracamy do hostelu. Nathan jedzie na lotnisko. Wraca do domu. My idziemy spac.
Przed snem oddajemy wszytkie nasze ciuchy do uprania. Nalezy im sie troche przyjemnosci. Dawno juz nie widzialy czystej wody...
PiM
30 kwietnia, czwartek
Piekny sloneczny dzien. Ruszamy poznac troche atmosfere miasta. Na ulicach Santiago toczy sie intensywne zycie, pelno ludzi. Mozna przysiasc na laweczce i obserwowac z zaciekawieniem co sie dzieje. Mozna tez spacerowc i chlonac to sympatyczne poludniowoamerykanskie szalenstwo. Bardzo podoba nam sie w Santiago. Slyszelismy, juz sami nie wiemy od kogo, ze to nie jest zbyt ciekawe miasto. A tu prosze - mile zaskoczenie. Owszem, nie ma tu spektakularnych zabytkow, ale ci ludzie... Szerokim deptakiem idziemy w kierunku glownego placu. Handlujacych roznosciami moc i kupujacych roznosci moc! Co 10 metrow profesjonalny pucybut za jedyne 2 zlote! My nie korzystamy - nasze gorskie cudenka nie potrzebuja takich przyjemnosci :) Sklepy, sklepiki, prowizoryczne stoiska. Dochodzimy do Plaza de Armas. A tam pomiedzy palmami tlumy - artysci, kabaret, targi ksiazki, panie z rozancami, rodzinki, bezdomni, klub szachowy... dzieje sie duuuuuzo! Wchodzimy do katedry - duzej, barokowej, imponujacej. Dalej deptak robi sie coraz wezszy - coraz wiecej ulicznych handlarzy, coraz mniej ekskluzywnych wystaw. Przechodzimy na druga strone mostu w poszukiwaniu soku ze swiezo wyciskanych owocow i trafiamy na mercado central. Targ gigantyczny, nieokielznany, pelen ludzi, stoisk, warzyw, mies, owocow, ryb, barow, ciuchow, produktow, gier... wszystkiego! Zaglebiamy sie w to szalenstwo i nie mozemy wyjsc z podziwu! Krazymy po waskich alejkach i podziwiamy to, co sie tu dzieje. Z jednej strony pan lepi empanady, z drugiej pani zachwala pyszne avocado, przepycha sie miedzy nami pan niosacy na plecach pol swini, usmiechajace sie panie zapraszaja nas na obiadek - za jedyne 9 zl zupa z owocow morza, mieso, ryz lub ziemniaki, salatka... Pysznosci! Do tego znajdujemy miejsce gdzie robia soki z roznych owocow i warzyw. Pijemy pol litra soku z marchewki... Potem jeszcze sok z pomaranczy, sok z grapefruita... Jak tu nie zakochac sie w Santiago!
Nasyceni widokami, odglosami i zapachami miasta wracamy do naszej spokojnej, urokliwej dzielnicy. Zaciagam Piotrka do fryzjera - czas najwyzszy zrobic porzadek z ta jego broda! Znajdujemy prawdziwego fachowca! Maly meski zaklad fryzjerski, na wystawie olbrzymi puchar, na scianach dyplomy, starszy pan fryzjer elegancko ubrany... o tak! Czegos takiego szukalismy! Mistrz nie spieszy sie, z kazdym klientem dlugo rozmawia, strzyze bardzo precyzyjnie. Po godzinie czekania nadchodzi kolej na Piotrka. Pol godziny starannej pracy i moj Maz staje sie o kilka lat mlodzy :) Wszyscy jestesmy zadowoleni z efektu - starszy pan fryzjer, Piotr i ja!
Kolacja w naszej ulubionej restauracyjce El Naturalista i juz spokojnie mozna oddalic sie do krainy snow i marzen...
M
1 maja, piatek
El dia del trabajador. Obowiazkowy marsz pierwszo-majowy. Idac w strone dworca autobusowego, chcac nie chcac, spotykamy sie z manifestacja. Pelno ludzi. Ostro uzbrojona policja. Nie wyglada to na spokojna demonstracje. W pewnym momencie zaczynaja sie zamieszki. Ja razem z lekko spanikowanym tlumem rodzinkowym chowam sie w bocznej uliczce. Piter dzielnie rusza z aparatem i kamera w strone toczacych sie walk. Dusza reportera! Jednak po chwili wraca - nie wyglada to za ciekawie, policja puscila jakis gaz lzawiacy... lepiej sie ulotnic z tego miejsca! Co prawda Chilijczycy smieja sie z tego, co sie dzieje na ulicy i mowia, ze to juz taka tradycja, ze pierwszo-majowe manifestacje musza byc ostre i waleczne. My wolimy wyluzowac, wsiadamy do metra i jedziemy na dworzec. Do Valparaiso nad Pacyfikiem jest tylko 120 km, wiec autobusy odchodza co 15 minut. Lapiemy jeden. Wyjezdzamy ze stolicy. Wieczorem jestemy juz na miejscu.
M